W związku z tym, że komentowanie i analiza wypadków w Afganistanie to temat rzeka, który doczeka się jeszcze wielu dogłębnych analiz i interpretacji, ja pozwolę sobie skupić się jedynie na czterech bardziej lub mniej oczywistych i zapewne kontrowersyjnych wnioskach, jakie możemy wysnuć z ostatnich wydarzeń.
Pierwszym i najbardziej oczywistym wnioskiem, jaki nasuwa się wielu obserwatorom, to konstatacja, że oto naszym strategicznym ponoć sojusznikiem jest państwo, które nie dotrzymuje jakichkolwiek zobowiązań, obietnic i własnych deklaracji. Władze USA po raz kolejny pokazały, że lojalność wobec sojusznika jest dla nich jedynie pustym gestem, a wszelkie deklaracje wspólnej obrony jakichkolwiek wartości mają wartość wyłącznie papieru, na którym zostały spisane. W tej sytuacji państwa takie jak Polska, Rumunia, Litwa, Ukraina i cały szereg innych, które przyjęły pozycję wiernego wasala Waszyngtonu, powinny odrobić lekcję afgańską, traktując ją jako kubeł zimnej wody wylany na rozgrzane czupryny wiernych sług i podnóżków rzekomego światowego hegemona. Wydarzenia z Kabulu, nie tylko poddają w wątpliwość, ale burzą cały system rzekomego bezpieczeństwa, jaki opierać się miał na amerykańskich czołgach i samolotach, rozmieszczonych w licznych bazach na terenach tych państw. Konkluzja z ostatnich dni jest taka, że iluzoryczne wsparcie nigdy nie zastąpi rozsądnej, dobrosąsiedzkiej i opartej na wzajemnych korzyściach polityki wobec państw, z których – wbrew ich intencjom i własnym interesom – próbujemy sobie uczynić wroga.
Drugim, niemniej oczywistym, wnioskiem jest refleksja, że wierne wysługiwanie się obcym interesom, wbrew dobru własnego kraju i społeczeństwa, zawsze – a zwłaszcza dla sługusów średniego i niższego szczebla – kończy się tak, jak kariery Afgańczyków, koczujących dziś tysiącami w terminalach i na płytach lotniska w Kabulu – w nadziei, że ich zamorscy mocodawcy, którym tak wiernie przez lata się wysługiwali, zabiorą ich w drodze ewakuacji do swoich państw, odwdzięczając się za wierną, psią służbę przez całe lata. Wśród całych rzesz tych, których ich amerykańscy lub europejscy panowie pozostawią bez żalu na łaskę lub niełaskę nowej władzy, są ci którzy obrastali w tłuszcz na lukratywnych posadach, ci którzy dorobili się majątków drogą korupcji, ci którzy denuncjowali, więzili i represjonowali współobywateli i wielka gromada naiwnych, którzy uwierzyli w bajeczki o przyniesionej na obcych bagnetach demokracji, dobrobycie i stabilizacji.
Właśnie dziś, w dobie obecnej paranoi, warto przypomnieć wszystkim, którzy tak gorliwie wysługują się rzekomo demokratycznej władzy, represjonując swoich niepokornych rzekomo rodaków, jak taka gorliwość przeważnie się kończy w warunkach karykatury demokracji, prawa i wolności, w których żyjemy.
Trzecią refleksją, która mi się nasuwa, jest zaduma, jak łatwo i w jak szybkim tempie, liczonym zaledwie w dniach albo tygodniach, może się rozpaść zachodnia cywilizacja i idąca z nią w parze stabilizacja. Mieszkańcom Kabulu jeszcze miesiąc temu nie przychodziło do głowy, że ich względnie trwała, stabilna sytuacja, utożsamiana z tzw. polityką ciepłej wody, może się skończyć nie w przeciągu lat czy miesięcy, ale na przestrzeni kilku dni. Lekcja z Afganistanu powinna skłonić nas do refleksji, jak bardzo krucha jest też nasza obecna, względna, mała stabilizacja. W warunkach ciągłego wprowadzania chaosu pod pozorem walki z zarazą, demontowania kolejnych branż, zrywania całego szeregu powiązań gospodarczych i społecznych oraz mnożenia represji, załamanie – graniczące z gwałtownym kolapsem – jest każdego miesiąca coraz bardziej możliwe i jeśli takowe się wydarzy, to sceny, jakie dziś rozgrywają się na lotnisku w Kabulu, będą fraszką w porównaniu do tego, co może nastąpić w pozornie trwałych, pozornie demokratycznych i pozornie rządzących się prawami, państwach tzw. Zachodu.

Aby jednak nie kończyć w minorowych nastrojach, to – jako ostatnia – refleksja czwarta. O dziwo, optymistyczna, choć niektórzy mogą mnie za nią obrzucić błotem. Oto do Kabulu, podobnie jak wcześniej do innych miast Afganistanu, wkroczyli talibowie. Ich pierwsze oddziały weszły tam bez broni, klękając i całując na powitanie kabulską ziemię. Nieuzbrojeni przedstawiciele nowej władzy przyjęli kapitulację uzbrojonych po zęby i liczniejszych od nich, wyszkolonych oraz wyposażonych przez USA, marionetkowych sił bezpieczeństwa. Talibowie opanowali w ostatnich tygodniach kraj, nie tocząc żadnej większej bitwy, a nawet potyczki, i nie spotykając się z jakimkolwiek poważnym oporem. Wkroczyli do Kabulu i stolic prowincji jako nowi władcy, a nie jako zdobywcy. Opanowali kraj, ponieważ – wbrew temu co często słyszymy – posiadają oparcie w lokalnych społecznościach. To rodzi nadzieję. Oczywiście, nie znamy jeszcze wszystkich scenariuszy i wszystkich przyszłych posunięć talibów, ale historia Afganistanu, po pozbyciu się okupantów, nie musi się potoczyć podobnie jak w latach 90. po wycofaniu się ZSRR i za pierwszej władzy Talibanu. Kraj może uniknąć nowej wojny domowej i wkroczyć na ścieżkę rozwoju i stabilizacji, której to ścieżki nie będą mu wytyczać cudzoziemscy doradcy i obce bazy wojskowe na jego terytorium.
Wbrew pozorom i wbrew wszystkim obawom oraz fobiom, wynikającym z nieznajomości tamtejszej tradycji oraz kultury, najbliższa historia Afganistanu nie musi być kolejną czarną kartą, choć z pewnością, to nie „zachodnia kultura” i zachodni – oparty na grze pozorów i gadżetach – styl życia wyznaczać będzie egzystencję Afgańczyków.
Andrzej Górzny